piątek, 5 maja 2017

Pan od polskiego

Podarowałem Ci pogardliwe spojrzenie przypadkowego spotkania. Jak się
domyślam, nosisz je zawsze przy sobie. Niepotrzebnie. Nie zapominam twarzy
kochanek, ani prześladowców, a ulicami chodzę zawsze ukradkiem. Brzegiem
chodnika.

Wszystkie spotkania zawdzięczam więc przypadkowi i złej pogodzie.
Nie podtrzymuję spojrzenia, a ono i tak tkwi we mnie jak drzazga.

Wypędzonych z ojczyzny własnego języka znam w porządku alfabetycznym. 
Deklamatorów z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Z lat późniejszych
tylko wybranych.

Czytam w obcych językach płynnie i z upodobaniem wszystkie przekłady
polskich klasyków. Odnajduję znajome fragmenty i uczę się ich na pamięć.
Nowe dźwięki przynoszą mi tajemnicę, a narracja snów się nie zmienia. Co za
ulga.

Miałem już histerię i drżenie rąk. Miewam rozpacz, ale budzę się zawsze głodny,
nigdy pełny. Rozmnażam wątpliwości tylko własnego istnienia. Nie płaczę. Czy
to dobrze? Nie wiem. Nie pamiętam. Mickiewicza zniosłem do piwnicy.

Osacza mnie przekonanie, że w moim języku nikt już nie mówi, ale i ja nie
mówię w niczyim. Tłumaczenia na nic się zdają. Pozostają kroniki, język migowy
lub milczenie.

Umówmy się, że tego wiersza nie było.



 

piątek, 17 lutego 2017

Jedwabne guziki

Jeżeli nie odnajdujesz tego zła u siebie, to nie znaczy, że go tam nie ma.


Lipiec ciężkie słońce zrzucił w rozpęd żniw.
Takie ciężkie, że kołysze się sklepienie.
Uciekł wiatr.
Tylko ptaki… ptaki tylko marzną.

Znam to miejsce.
Z chłodnego kamienia śliską ulicę.
Głośną i szczerbatą.
Podejrzane okna. Zasłony. Spalone kolory.
Znam to miejsce.
Teraz ranek, lecz pod wieczór ciężkie dachy będą jeszcze cięższe.

Dom Konfekcji i Bławatów braci Franke.
Aksamity i jedwabie.
Miękkie skóry.
Lśniące lady.
Wstążki długie wplecione w warkocze.
Soczyste pasmanterie.
Dziś otwarcie.
Otwórz oczy.

Cztery domy dalej zasłonięte okna.
Duszna sień. Świeża woda w misce. Ręce.
Pierwsze tego dnia spojrzenie wysuwa się zza firanki na pustą ulicę.
Snuje się przy ścianie domu i spłoszone wpada z powrotem przez rozbite okno w piwnicy.
Ktoś już wie.
Biegnij.
Uciekaj z tego dnia.
Skrzydła są właśnie po to.
Ratuj się.
Jeszcze się da.

Rynek wypełnia się.
Idą mali i mniejsi.
Schowani w ubraniach.
Każdy gdzieś. Stąd dotąd. Geometria kilkuset współrzędnych.

Skrzydła córeczko, pamiętasz?
Jak najszybciej. Jak najdalej. Jak uczyłem.
Biegnij.

Czekaj. Jeszcze dopnę ci guziki.
Jak na krzyżu rozciągnięte widnokręgi.
Jeszcze nie ma ognia, lecz już dym.
Biegnij.