środa, 2 listopada 2016

Nić

Zbyt lekko się ubraliśmy a droga zdaje się nie mieć końca.
Otwarte wzgórza i ciemne wąwozy na przemian.
Ledwie miniemy zakręt schowany w zasłonie z zarośli i listowia,
w którym droga chowa się, ucieka i kurczy,
w który wpływa chętnie i szybko jak górski strumień,
a tuż za nim zamiast wyczekiwanej ciemnej kreski murów,
równina zapada się, a horyzont rozszerza szeroki grzbiet kolejnego wzniesienia.
Jasny i leniwy.
Droga znika nam z oczu, lecz tylko na chwilę, bo w oddali pojawia się znowu.
Wyrasta, tyle że dalej.
Wije się na granicy spojrzenia.
W zmrużeniu, bo południowe słońce jest przed nami.

Mijamy gromadę zdziwionych naszą obecnością ptaków.
Od czoła pochodu nagle słychać pieśń,
ale do nas dolatuje tylko zerwana z czyjejś szyi chustka melodii,
rzucony czyjąś ręką liść refrenu. Ułamki.
W każdym razie ptaki się płoszą.

Kurz. Wiatr kogoś przewraca. Ktoś inny ogląda się za siebie. Przystaje.

Na cienkich nitkach niebo się kołysze. Wisi nad przepaścią.
Jakieś dziecko pyta matki czy jeszcze daleko. Ona nie wie, ale musi odpowiedzieć.

Wydaje mi się, że nie idę. Jestem pewien, że nie idę, lecz drogi wciąż ubywa.
Zrywa się wiatr i przynosi duszny zapach zniczy.
Patrzymy chciwie przed siebie. W przestrzał kolejnego wzniesienia.
W następny i w następny.

W zerwany z pola tuman wzbija się samotny ptak. Wokół groza i zimno.


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz